Świat z odwrotnej strony


psychologia procesuKilka razy w życiu zdarzyło mi się czytać coś i mieć wrażenie, że już to znam, już to wiem, lecz nie jest to ten rodzaj wiedzy, który przychodzi z zewnątrz, przyswojony z innych źródeł, ale potężne TAK tkwiące we mnie i czekające na słowa. Tak właśnie czuję się, kiedy czytam Junga.

Wychowałam się w rodzinie ateistycznej. Wyznania religijne były w niej traktowane jako egzotyczne mitologie, do których jednakże należy się odnosić z szacunkiem, bowiem stanowią wyraz ludzkich pragnień, cierpień i tęsknot. Gdy miałam sześć lat, moja ciocia pod nieobecność rodziców zorganizowała szybki chrzest. Po wszystkim z księdzem na plebanii pili kawę i rozmawiali. Pamiętam, że nudziłam się. Kilka lat potem przyszedł okres dziecięcej religijności, treściowo nieprawdopodobnie poplątanej i eklektycznej, ale silnej i wywierającej duży wpływ na moje widzenie świata. Nie miałam z zewnątrz żadnego wsparcia, ale i nie potrzebowałam żadnego wsparcia. Wystarczałam sama sobie. I do tej pory zostało mi z tego okresu przekonanie, że przeżycia religijne to coś bardzo prywatnego, nawet intymnego, jak seks. Jeszcze później przyszedł okres agresywnego buntu przeciw wszystkiemu co zastane, ubrane w struktury i dogmaty. Psychologia była dla mnie nauką tajemną, poszukiwaniem odpowiedzi na wszelkie naprawdę ważne pytania: kim jestem, dlaczego jestem taka, jaka jestem, co to znaczy „ja” i co to znaczy „inni”? Świat wydawał mi się wtedy straszny, nieatrakcyjny i – miałam wtedy to uczucie – fałszywy (1980 – 85), jakby był marną kserokopią jakiegoś innego świata. Do tej pory nie wiem, czy ta bylejakość brała się ze mnie, czy rzeczywiście tkwiła w tamtym świecie. Fascynował mnie behawioryzm i socjobiologia, potem miałam krótki romans z psychoanalizą, a potem odkryłam Junga. Wydawało mi się, że Jung łączy dwie istotne dla mnie sprawy – zaufanie doświadczeniu i intelektowi oraz, z drugiej strony – tym wewnętrznym potężnym intuicjom, bez których życie byłoby trudne do przełknięcia jak kawałek suchego chleba. Niezwykłość filozofii Junga polega na połączeniu dwóch sposobów postrzegania świata, które sama zawsze widziałam jako nie tyle rozłączone, co nawet sprzeczne – z jednej strony myślenia racjonalistycznego, obiektywnego, przyczynowo–skutkowego, empirycznego, mówiąc w skrócie – doświadczenia naukowego, oraz z drugiej – całej sfery nieracjonalnej, intuicyjnej, niesprawdzalnej, a więc subiektywnej, niepowtarzalnej i nieprzekazywalnej, w skrócie – doświadczenia religijnego. I jak to zwykle bywa z przeciwieństwami, ich połączenie nie okazało się prostą mieszanką, ale sumą, która tworzy nową, trzecią, jakość.

współczesne zaklęcie

Przeżycie religijne często bywa tak silne, tak przemożne, że domaga się ekspresji. Szukamy więc języka dla tego, co ze swej natury jest pozajęzykowe. Ludzie często uciekają się do słownika wiary, wyznania, w którym się wychowali. Ja nie miałam takiego słownika. Nigdy nie należałam do żadnej wspólnoty wyznaniowej, która mogłaby mnie wesprzeć. To, co pisał Jung, wydało mi się zrozumiałe i bliskie. Nie wymagało ode mnie wyrzeczenia się intelektu, nawyków myślenia. Nawiązywało do tego, czego nauczyłam się studiując psychologię, odwoływało się do moich pierwszych doświadczeń z pacjentami, z szacunkiem i uwagą odnosiło się do snów, zawsze bardzo ważnych w moim życiu. A przy tym nie było „odlotowe”.

Człowiekiem religijnym stałam się już jako osoba dorosła, na własną rękę próbując wszelkich możliwych dróg. W tej sferze swojego życia spostrzegam jakąś uporczywość, potrzebę, która domaga się przejawienia i zaspokojenia. Jung mówił, że potrzeba religijna jest rodzajem instynktu.

Widzę dwóch C.G. Jungów. Jeden jest młody, aktywny w świecie, twórczy, inteligentny, pełen erudycji, inspirujący, odważny, wnikliwy, genialny psycholog i psychoterapeuta. Drugi, trzydzieści lat później, jest mądry. To Jung filozof. Istnieją też dwie koncepcje Junga – ta pierwsza to niezwykle spójna i przenikliwa naukowa koncepcja psychologicznego funkcjonowania człowieka, druga zaś – to koncepcja filozoficzna.

Czytając Junga często spotykałam się z jego deklaracjami, w których podkreślał, że jest naukowcem, empirykiem i czasem miałam nawet wrażenie, że robił to tak, jakby chciał się wytłumaczyć, albo jakby miało to być jakieś współczesne zaklęcie, coś w rodzaju magicznego zapewnienia, że mówi prawdę. Lecz im późniejsze pisma Junga, tym bardziej to zaklęcie – znak czasów, w których tylko to, co naukowo potwierdzone, może być prawdziwe, staje się niepotrzebne. Późne listy Junga, a także opowiadana autobiografia pokazują, że pod koniec życia Jung podjął próbę nakreślenia czegoś większego niż naukowa koncepcja psychologiczna.

tworzenie boga

Przede wszystkim więc świadomość i nieświadomość. Nosimy w sobie dwa światy. Jeden z nich to ten, który znamy i rozumiemy albo przynajmniej możemy zrozumieć. Tu mieści się nasze poczucie tożsamości, nasze „ja”. To jest świat słowa, świat poddający się nazywaniu, różnicowaniu i wartościowaniu. Drugi świat jest trudny do określenia. Wiemy o nim, ponieważ przejawia się nam w obrazach, w snach i czasem na zewnątrz nas samych – w sztuce, w religii, w głębokich przeżyciach, w zdarzeniach synchronicznych. Pewne obszary tego świata są wspólne dla wszystkich ludzi. Inne są wspólne dla ludzi i zwierząt, nawet i roślin. Oba te światy są sprzeczne ze sobą, ale i pozostają jednym. Może będzie to ryzykowne porównanie, lecz dla mnie ta sprzeczność wyraża się w filozofii jako przeciwieństwo rozumu i wiary. Jedynym ludzkim sposobem zjednoczenia tych przeciwieństw jest rozwój wewnętrzny, który Jung nazywa indywiduacją. Indywiduacja jest procesem spontanicznym i naturalnym, potencjalnie danym każdemu, polegającym na syntezie tego, co świadome i tego, co nieświadome. Jest poszerzaniem świadomości, czyli poznawaniem coraz rozleglejszych obszarów siebie samego, a więc wychodzeniem w sobie poza to, co indywidualne, jednostkowe i niepowtarzalne. Tak rozumiany rozwój wewnętrzny ma dla mnie zawsze coś wspólnego z doświadczeniem religijnym. Religijność to bowiem szukanie porządku poza sobą samym, to w pewnym sensie uwolnienie od siebie. Myślę, że przeciwieństwem religijności będzie więc nerwica, czyli beznadziejne i bolesne uplątanie się w siebie, w swoje lęki, obawy, rojenia „ja”. Nerwica to niemożność wyjścia poza siebie. Tam, gdzie zatryumfował indywidualizm rozumiany jako hołdy składane „osobowości” i przecenianie jednostkowej świadomości, religijność zostaje zepchnięta na margines życia, sprowadzona do sekciarskich utarczek o „prawdziwego, jedynego Boga” lub o dogmaty. Istnieje jakaś bolesna, paradoksalna sprzeczność między świadomością odrębności jednostki a religijnością – w rozwoju człowieka jest jednak punkt, gdzie tak rozumiana indywidualność musi zostać poddana próbie, tzn. jednostka musi doświadczyć, że jej niepowtarzalność, wyjątkowość, jej odrębność jest w pewnym sensie złudzeniem, jest etykietą, która przedmiot wprawdzie opisuje, ale nim nie jest. Osobowość jest tylko psychicznym narządem służącym przystosowaniu się do życia w konkretnym, zróżnicowanym na wszelkie sposoby świecie. To, co ulega przystosowaniu, leży głębiej. I nie pochodzi z „tego świata”. Religijność to właśnie życie psychiczne tego czegoś. To Jung nazywa jaźnią.

Od momentu nazwania (specjalnie nie używam tu słowa „odkrycia”, bo – nie tylko w przypadku Junga – odkrywanie jest reinterpretacją starego, znalezieniem nowego języka) nieświadomości zbiorowej oraz jaźni, koncepcja Junga przestaje być dla mnie tylko koncepcją psychologiczną, a staje się koncepcją teologiczną. Jaźń rozumiem jako to miejsce w psyche człowieka, w które przenika Bóg. Albo – jak chcieliby np. gnostycy – które pochodzi bezpośrednio od Boga. Albo – jeszcze inaczej – to miejsce zamieszkania ducha lub umysłu. Bóg w nas, ale i poza nami. Bóg, w którego istnieniu partycypujemy. Bóg, którego znamy tylko z przejawów, niepoznawalny, ale którego jesteśmy cząstką, którego nosimy w sobie. Bóg, który jest poza naszym rozróżnieniem dobra i zła, co znaczy, że dla nas zachowuje swoje podwójne oblicze, jest sumą przeciwieństw. Te przeciwieństwa ma zjednoczyć człowiek i to jest celem ludzkiego życia. Znaczy to, że Bóg jest czymś, co potrzebuje refleksyjnej świadomości człowieka, żeby się przez nią samemu określać, a więc, żeby się wciąż stawać. W tym sensie poznając Boga, rozwijamy go, czy nawet – tworzymy go i urzeczywistniamy go w świecie. Wynika z tego, że jedynym wartym wysiłku ludzkim działaniem jest poznawanie tego, czym jest Bóg. Proces poznawania potrafię zaś określić tylko w terminach psychologicznych – jest to uświadamianie sobie coraz większych obszarów psyche, czyli coś, co Jung nazwał indywiduacją (Jung napisał: „Proces rozumienia zaczyna się w duszy indywiduum, to zaś oznacza psychologię”). Z pewnością coś podobnego miał na myśli święty Augustyn mówiąc: „Nie wychodź na świat… We wnętrzu człowieka mieszka prawda”.

Można powiedzieć, że Bogu chodzi o to, żeby być w człowieku rozpoznanym. Musi się więc objawiać, musi z nami nawiązać kontakt.

biały szachowy konik

Samo istnienie świata zewnętrznego jest taką próbą nawiązania kontaktu. Jednakże nasze postrzeganie świata jest zapośredniczone przez nasz system nerwowy i inne procesy psycho-sensoryczne. Nie jesteśmy w stanie widzieć świata takim, jakim on jest. Widzimy go poprzez naszą psyche, co nie znaczy, że zewnętrzny świat nie istnieje. Jung ukuł termin „rzeczywistość psychiczna”, która funkcjonuje jako pośredni świat między domenami fizycznymi i psychicznymi. Byłby to obszar, gdzie te domeny spotkałyby się ze sobą i mieszały. Najlepszym przykładem funkcjonowania rzeczywistości psychicznej jest zjawisko synchroniczności, którą można rozumieć jako nieprzyczynową zasadę łączącą zdarzenia. Na synchroniczności oparta jest większość technik wróżebnych, m.in. astrologia. (Żeby dać maleńki przykład takiego zdarzenia, przypomina mi się to, co opowiadała mi ostatnio moja znajoma. Będąc nad morzem z mężem, grywali codziennie w szachy, jednak któregoś dnia zginął im biały konik szachowy. Przeszukali cały dom, ale konik nie znalazł się. Źli i rozczarowani przestali grywać w szachy i teraz chodzili codziennie na długie spacery po plaży. W czasie takiego spaceru ich pies przyniósł im w zębach białego konika szachowego. Gdy go jednak obejrzeli dokładnie, okazało się, że to nie był ich konik. Ten pochodził z jakiegoś innego kompletu. Był mniejszy, bardziej ozdobny i wyszukany, i na dodatek przetrawiony przez słoną wodę. Wyglądało na to, że wyrzuciło go morze.) Dla mnie zdarzenia synchroniczne pokazują, że rzeczywistość jest poprzerastana sensami i znaczeniami istniejącymi w świecie niejako niezależnie od naszego postrzegania. Sądzić, że sens może być jedynie nadany przez świadomą istotę ludzką, wydaje mi się teraz przejawem pychy. Świat zawiera w sobie znaczenia. Daje nam znaki. Zdarzenia, które zachodzą w tym samym czasie i przestrzeni, posiadają jednocześnie pewne silne związki psychologiczne. Znaki na zewnątrz odpowiadają znakom wewnątrz. Różnica między tym, co zewnętrzne, a tym, co wewnętrzne, jest pozorna. Świat, który postrzegamy, jest więc w pewnym sensie przedłużeniem świata wewnętrznego. Gdyby mnie zapytano, co uważam za najbardziej oczywisty dowód na istnienie Boga, podałabym właśnie synchroniczność.

poza siebie

W ujęciu Junga człowiek, jak i świat, jest trzystopniowy. Ma trzy natury, żyje w trzech światach: fizycznym, psychicznym i duchowym. Nauki przyrodnicze próbują zrozumieć, czym jest ciało i przyroda nieożywiona. Z nauk przyrodniczych całkiem niedawno rozwinęła się psychologia. Z psychologii powinna rozwinąć się, czy też wierzę, że się rozwinie, dyscyplina, która będzie próbowała zrozumieć, czym jest duchowość człowieka. Koncepcja Junga – to pierwszy krok – pogranicze psychologii, teologii, próba znalezienia wspólnych mianowników z nowoczesną fizyką, nawiązanie do tradycji filozofii, mistyki, niezwykle wzbogacającej nasze myślenie tradycji Wschodu. Na tym rozległym obszarze nie istnieje jeszcze język tak precyzyjny i tak pełen mocy, żeby był w stanie ująć tak wiele różnych problemów. A może to wcale nie będzie język nauki (choć to też wydaje mi się możliwe). Może to będzie język sztuki, ponieważ sztuka jest w tej dobrej sytuacji, że nie musi być „obiektywna” i może „po prostu wsłuchiwać się w to, co spontanicznie mówi nam psyche”.

Myśl Junga stała się modna i rozprzestrzenia się wszędzie podkolorowana według potrzeb, upraszczana i spłaszczana do woli. Istnieje nawet coś w rodzaju pop-jungizmu, co wydaje mi się warte odnotowania, ale nie niebezpieczne. Kultura masowa połyka także Mędrca z Bollingen. W wielkiej księgarni w Ameryce widziałam regał, który można by nazwać „Jung a…” – Jung a nowa ekologia. Jung a Kahuni. Jung a współczesna fizyka. Jung a feminizm. Jung a sztuka. Jung a ochrona środowiska. Jung a tantryzm. Jung a wróżenie z ręki. Chyba jedynym filozofem, którego myśl przeniknęła przez tak wiele dziedzin życia, był Arystoteles. Jung jednak przez całe życie powtarzał, że filozofem nie jest, że jest tylko empirykiem, opisuje i nazywa to, czego doświadczył w pracy ze swoimi pacjentami. Punkt wyjścia jest zupełnie nowy, opis świata zaczyna się w człowieku; wszystko zaczyna się i kończy w psyche człowieka, obiektywne zaczyna się od subiektywnego. Pod koniec życia Jung napisał: „W istocie jest bardzo możliwe, że oglądamy świat z odwrotnej strony, że moglibyśmy znaleźć właściwą odpowiedź wtedy, gdybyśmy zmienili punkt widzenia i spojrzeli nań z drugiej strony, to znaczy nie od zewnątrz, lecz od wewnątrz”.

Dla mnie Jung pozostanie nie tylko jednym z największych myślicieli naszych czasów, ale i moim prywatnym mistrzem, który nie tyle naucza, co wskazuje drogę. Rozumiem jego język, który nazywa to, co przeczuwam – w ten sposób Jung budzi mnie z uśpienia. Z Jungiem zaczynałam od opisów sesji terapeutycznych i studiów przypadku, z Jungiem doceniłam starą mądrość astrologii, to z jego pism dowiedziałam się, co muszę przeczytać, żeby pójść dalej. Zawdzięczam mu też wiele inspiracji do pisania. Wciąż znajduję coś nowego dla siebie, czuję, że się zmieniam i dojrzewam. Ostatnio mam wrażenie, że Jung powoli wyprowadza mnie poza siebie.

 

Autorka Olga Tokarczuk, źródło Tygodnik Powszechny http://www.tygodnik.com.pl

+48 602 788 785
jjozefowicz@psychologwarszawa.eu